Wiem, że krótko, że trochę nie tak, ale to początek, ta część nie mogła być ciągnięta dalej, musiała zakończyć się właśnie w tym momencie. Kolejne powinny być już dłuższe, choć niczego nie obiecuję, chcę publikować ten tekst tak, aby zachował odpowiednią formę, ilość nie jest ważna. Chociaż kiedy już zawiąże się bardziej fabuła i dojdą prawdziwe dialogi, zapewne się wydłuży.
Na razie jest wena i końcówka weekendu, więc piszę dużo, ale to już się kończy, więc... Postaram się, aby kolejna część była za kilka dni, ale kto wie, jak bardzo wykorzysta mój wolny czas szkoła...
Miłego czytania.
Remus
Lupin zazwyczaj bardzo dobrze radził sobie ze swoją samotnością. Nie nawiązywał
bliższych kontaktów z innymi ludźmi z wyboru, a ci wyczuwali z daleka Mury,
które wzniósł wokół siebie, i nie próbowali się do niego zbliżyć. Mury były
wysokie i grube, chroniły przerażonego dzieciaka przed światem, który tylko
czekał, aby rozszarpać go na strzępy. Lunatyk nie był idiotą, zdawał sobie
sprawę, że jest niestabilny emocjonalnie i ma poważne problemy, ale nie miał
tyle sił, aby się z nimi zmierzyć. Stawiał na straży zimne spojrzenia i
zaciśnięte wargi, nikt nie starał się obejść wart i przecisnąć dalej. I to też
bolało, ale równocześnie cieszyło, bo tak było lepiej. Bezpieczniej. Siedział
więc schowany, otulony milczeniem i pustką, chował przed własnymi oczami blizny
na duszy, które zostawił on, które
przypominały, że nie wolno dać się nikomu zbliżyć. Ludzie ranią głębiej niż
miecze i zaklęcia, po nich blizny nigdy nie znikają.
Pierwsze
Święta Bożego Narodzenia po swoim narodzeniu
i śmierci spędził w barze, zapijając się do nieprzytomności. Wtedy jeszcze
nie poznał zbawczej mocy Muru, dopiero uczył się istnieć wraz ze swoimi, nigdy
niegojącymi się ranami. Wódka wchodziła w niego gładko, dawała złudne uczucie
ciepła, które jeszcze bardziej uwydatniało późniejszy chłód, który wrócił
szybko, który zawsze wracał. Barman okazał się człowiekiem dobrym, nie wyrzucił
na bruk, pozwolił spać na zapleczu. Zaufał, w oczach Remusa był głupcem.
Ludziom się nie ufa, można być albo katem, albo katowanym. Bał się
konfrontacji, wybrał Mur, bo Mur pozwalał czuć się bezpiecznie. Tak, jak samotność.
Każde
kolejne Święta przeżywał we własnym mieszkaniu, schowany przed sztuczną
radością, jaką roztaczali wszyscy wokół. Owinięty kocem, w zbyt dużym swetrze i
z butelką wina, wmawiający sobie, że samotność jest dobra. W Święta zawsze było
trudniej, o wiele trudniej, choć chwalił Boga, że to nie to Święto, nie to
straszne, które przeżywał w letargu, budząc się z odrętwienia z krzykiem. Nie
pamiętać, nie myśleć, skupić się na samotności. Wszystko było lepsze od tamtego Święta.
Obtłuczony
kubek z mocną herbatą parzył zlodowaciałe palce. Nienawidził zimna, ale nigdy
nie włączał ogrzewania, ciepło kojarzyło się z przeszłością. Przeszłość była
gorsza od chłodu. Gdyby ktoś z życia przed śmiercią
i narodzeniem spojrzał na niego w chwili, gdy skulony siedział przy
kuchennym stole i wpatrywał się w ciemne miasto, mógłby go nie poznać. Jasna,
zdrowa cera zniknęła pod naporem zmęczonej, zniszczonej jednocześnie przez Człowieka
i przez Wilka. Wąskie, spierzchnięte wargi, które zapomniały, że można się
uśmiechać. Puste, zmatowiałe oczy trupa, który patrzy jeszcze w niebo,
czekając, aż zostanie pochowany, zawieszony między życiem a śmiercią. Gęsta
siatka blizn na całym ciele, na widok ciekawskich oczu wystawione tylko
wiecznie zmarznięte dłonie i szyja, poznaczona ściegiem ostrych pazurów.
Roztrzepane włosy, na których miód mieszał się ze stalą. Wychudzony, zniszczony
człowiek, który czekał na własny pogrzeb. Palce przesuwały się mechanicznie po
krawędzi kubka, wciąż zimne, nie mogące się ogrzać.
***
Schody
były długie, mieszkanie jedynie na trzecim piętrze, ale dla obolałych łap to
daleko, bardzo daleko. Na co drugim schodku odznaczał się niewyraźny odcisk psiej
łapy, malowany krwią. Był zmęczony, mięśnie szarpały przy każdym ruchu, serce dygotało w klatce piersiowej. Nie
zatrzymywał się już tak długo, tak długo pozostawał w tej formie. Krótkie
momenty zmiany w człowieka były wręcz niezauważalne. Był wykończony, dyszał
ciężko, zmuszając ciało do wysiłku i biegnąc równo w górę. Tak daleka droga…
Wieża, Morze, Ziemia, wyznaczniki podróży, której kroków nie był w stanie
zliczyć, bo biegł szybko, póki zmęczenie nie zwalało go z nóg. Nie wiedział, jak udało mu się przepłynąć Morze, było przecież wielkie, głębokie, tak zimne i nieprzyjazne. Płynął, bo musiał, bo cofnąć się nie mógł, bo tam nic na niego nie czekało. Za nim nie było już nic, a przed nim było
jeszcze mniej. Ale nie wątpił, że podążać dalej po prostu musi. Jakże teraz się
zatrzymać, jakże zrozumieć i zaakceptować, że cel został osiągnięty. Bo
przecież tak naprawdę nie było celu, był niemy rozkaz Znajdź go!, ale nic więc. Znalazł, co dalej? Bał się, uszy zniknęły
w skłębionym, brudnym futrze, a ogon przyległ do brzucha. Zapach znajomego
ciała uderzał w nos, gdzieś w głowie pojawiła się panika, brakowało szczęścia.
Co teraz? Morderca, potwór, zdrajca, wiarołomca, nikczemnik, morderca,
morderca, morderca. Zaskomlał przerażony własnymi myślami, własnym
przekonaniem, kim musiał być w oczach człowieka, który był dla niego
najważniejszą żyjącą istotą na ziemi.
***
Jakieś
dwa lata temu miał w zwyczaju wyobrażanie sobie tego przed snem. Widział jego,
stojącego w progu i uśmiechającego się szeroko, tak jak uśmiechał się zawsze. Roztrzepane, za długie włosy, trochę krzywe zęby, iskry w pełnym śmiechu oczach. Scena na tym się kończyła, był tylko jeden obraz, nie potrafił marzyć o nierealnym, kiedy pod żebrami
kołatało mu się serce i miał trudności ze złapaniem oddechu. Kiedy pogrążał się
w niesamowitej rozpaczy i po prostu płakał jak dziecko. Nie był w stanie
posunąć się dalej, wytłumaczyć sobie, czemu szczęśliwy Syriusz mógłby stanąć w jego drzwiach, czy byłby oczyszczony ze
wszystkich zarzutów, co byłoby dalej,
czy by go pobił, przytulił, czy może najzwyczajniej w świecie zemdlał. Jedno w
jego marzeniach było oczywiste. Łapa byłby tym samym Łapą, który wychodził z
ich wspólnego mieszkania w wieczór duchów. Pomylił się, jakże przerażająco się
pomylił.
Wysoki
mężczyzna, który stanął w drzwiach salonu był obcy. Obce w nim było wszystko, był dziki i nie był Syriuszem, a Lupin był tym przerażony. Obcy,
nieznajomy, nie ten, nie, nie, nie.
Palce zacisnęły się na kubku, ciało zamarło, a gdzieś głęboko w głowie głos
krzyczał, że do domu wszedł morderca. Oddech przyspieszył, a oczy odnalazły
oczy, przez zdrętwiałe plecy przebiegł prąd. Błękitny lód, zimno, dzikość i strach. Drapieżnik w klatce. I niby jaka
miałaby być reakcja, co miałby zrobić w tej sytuacji? Nie było uśmiechu i
nadziei, był strach, brud, wycieńczenie, niezrozumienie.
To nie był jego przyjaciel, w jego
domu stał morderca. Nie było reakcji,
nie było, bo być nie mogło. Nie mógł się poruszyć, nie mógł się odezwać, bo nie
wiedział, co miałby zrobić czy powiedzieć. Nie
Łapa. Ból gdzieś w głębi klatki piersiowej, rwący się oddech. Kto to jest,
czemu, czemu, czemu?! Nieznajomy
człowiek o oczach koloru oczu przyjaciela
przestąpił o krok do przodu, a Remus szczerze żałował, że nie nosi przy sobie
różdżki. To nie Łapa, nie można uwierzyć, nie,
nie, nie.
-
Remus…
Głos
był schrypnięty, wysuszony, niemal starczy, jak gdyby jego właściciel zapomniał
jak się mówi, a Lupin się nie dziwił, w Azkabanie się nie mówi. Azkaban to miejsce dla morderców, przyjaciel jest mordercą, przyjaciel
jest wrogiem. Boli, tak bardzo boli. Kurczowo zgięte palce ześlizgnęły się z krawędzi
kubka, naczynie przechyliło się i wylądowało na podłodze, kałuża gorącej
herbaty pochłaniała ciemne kafelki, a Remus tylko patrzył. Strużka spłynęła do
framugi i powędrowała dalej, Remus nie mógł nawet drgnąć, nie mógł powrócić
wzrokiem do lodowych oczu.
-
Remus…
Koniec,
przegrana, porażka. Morderca, potwór, bydle, zdrajca, potwór, potwór, skurwysyn, zdrajca, zdrajca, zdrajca. Zacisnął szczęki, powstrzymując się od
spazmatycznego łapania powietrza. Tłumione uczucia wypłynęły spienioną falą z
podświadomości. Jedenaście lat, miesiąc,
dwadzieścia dni. Kurwa mać. Jak mogłeś, pieprzony bydlaku?! Jak…
- Wyjdź.
Słowo
zadrżało od emocji, od przerażającej tęsknoty zranionego, opuszczonego
człowieka. Nienawiść, ból, rozpacz, przerażenie. Gardło zacisnęło się, a
kolejne zdanie wyszło z niego tak dziwnie, słabo i krucho.
-
Nie chcę wiedzieć, nie chcę, rozumiesz? Wyjdź, nie niszcz wszystkiego.
Kłamstwo.
Co miałby zniszczyć, skoro niczego nie było? Pustka, samotność i gra,
nienaturalne udawanie życia, ale nie ból, on tylko czasem, coraz rzadziej. Herbata
dotarła do jego stopy, zmoczyła skarpetkę i palce u stóp, Remus nawet tego nie
zauważył, zaciskając powieki i wsłuchując się w szaleńczy rytm uderzeń swojego
serca.
- Wypierdalaj stąd.
Lunatyk nie
klął, Lunatyk nie wyganiał, Lunatyk zawsze wspierał Łapę. Nie było już ani Lunatyka, ani Łapy.
Kiedy
otworzył oczy, salon był pusty, a po wizycie przeszłości pozostały jedynie krwawe
ślady stóp. Ludzkich i psich. Puste oczy nie miały łez, wylały je już wszystkie
jedenaście lat, miesiąc i dwadzieścia dni
temu.