Nie będę stawiała ograniczników wiekowych, bo sądzę, że
scena napisana na tyle nie obrazowo,
że nikogo nie zniesmaczy, a zresztą, doskonale wiem, że mało kto ograniczenia
takowe respektuje. Bez zbędnego przeciągania, bo i część niedługa.
Zapraszam do czytania.
Uśmiechał się. To było dziwne i dobre, twarz nie
musiała sobie przypominać, nawet nie bolały mięśnie, uśmiech był mniej
wymagający, niż zaciskanie szczęk, był łatwiejszy.
Był dobry, idealne odzwierciedlenie uczuć, jakie popychały gorącą krew żyłami.
Kiedyś go już używał? Nie pamiętał, to musiało być tak dawno temu… Przed erą
lodu, bardzo dawno, ale teraz znów, a serce było zbyt gorące, aby pozwolić
skupić się na zimnie. W rozgrzanym obecnością drugiego człowieka mieszkaniu nie
było miejsca na chłód. Było miejsce na uśmiech, a Remus przypomniał sobie, że
lubi się uśmiechać. Nagle przypomniał sobie wiele
rzeczy, a każde odkrycie było małym cudem, małym krokiem w drugim życiu po jedenastu latach miesiącu i dwudziestu pięciu dniach nieżycia. Oddychanie było proste,
powietrze nie tak gęste, nie kłujące mrozem płuc. Sen przynosił spokój,
świadomość, że tuż obok jest ktoś
odganiała koszmary, koszmary bały się ciepła. Cienki rosół z kostki był daniem
godnym królów, jedzenie nie mroziło przełyku, nie wywoływało wymiotów. Mogło
być tak dobrze? Może to sen, może
zaraz miał się obudzić? Straszna
perspektywa, znowu chłód, kiedy przypomniał sobie ciepło? Uśmiech niemal
uciekł, ale tylko niemal, bo w pole
widzenia wróciły niebieskie oczy. Jak mógł się nie uśmiechać?
– Wesołych Świąt.
Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że zapomniał o
Świętach. Ktoś pamiętał za niego. 25 grudnia
1992 roku o godzinie dziesiątej trzydzieści Remus Lupin roześmiał się po
raz pierwszy od jedenastu lat, miesiąca i
dwudziestu pięciu dni.
***
Dzień trwał cichy i pełen wyczekiwania, ale Lunatyk nie
czuł w tym nic nieodpowiedniego, to już nie był strach przed tym co dalej, bo dalej właśnie się działo. I było dobre, a godziny dzielące świt i
zmierzch były złote i słodkie. Słowa dzielone między siebie smakowały
zieloną herbatą i czekoladą, otaczały poszarpane więzy nową, zdrową warstwą. Czasem były ciemne i
ciężkie, kłuły serce i wisiały pod sufitem cieniem, ale i takie musiały
nadejść, stal hartuje się w ogniu. Azkaban, przemiana, tęsknota, ból, pustka,
wina, prawda. Nie przywodziły mrozu, kuchnia była nagrzana powrotem, nadzieją, radością, prawdą. Gorzko-słodki smak herbaty i czekolady. Spojrzenia rozjaśniały twarze, błękit
stał się słoneczny, gorący letnim jeziorem, miód był gęsty, nabrzmiały złotem.
Kiedy słowo przyniosło cień, nadszedł
dotyk. Lekki i dziwnie nieważki,
łaskoczący skórę na przedramieniu i policzku, niczym motyle skrzydła, niepewny,
pełen gorąca. Ciepłe dłonie obejmujące skostniałe palce, grzejące, dzielące się swoim żarem.
… bo
bycie psem to najlepsze rozwiązanie na jakie wpadłem. Mało ich obchodziłem,
nie… żywili się mną tak często, jak innymi. Pewnie dlatego w ogóle wytrzymałem
tak długo. Prawie dwanaście lat… Merlinie, to niemal jak wieczność…
… coraz
trudniej. Każda przemiana… coś w rodzaju śmierci, wciąż i wciąż umierałem.
Czasem chciałem umrzeć naprawdę. Tak na zawsze, ale jestem zbyt wielkim
tchórzem, nie umiałbym…
… krzyki.
Próbowałem spać jak najdłużej, bo kiedy spałem, czas płynął szybciej. Nie
miałem nawet koszmarów, bo wszystko wokół było tak przerażające, że mój mózg
nie potrafiłby stworzyć już nic gorszego, ale wciąż budziły mnie krzyki…
… próbowałem
się obudzić kilka razy, ale byłem słaby, tak żałośnie słaby… Tyle czasu… To
były lodowe Mury, chciałem się chronić, ale… Gdyby nie ty…
… nie
wiem, co dalej. Nie chcę o tym myśleć, jeszcze nie. Jeszcze nie dziś i nie
jutro, jeszcze kilka dni… Potem…
… to
jak dziura w życiorysie, dni nie różniły się od siebie absolutnie niczym… Nie
wiem, nie mam pojęcia, co dalej. Ważne tylko, że tu jesteś…
W mieszkaniu Remusa nie było wygodnych miejsc.
Wszystkie meble były stare i dawno już zużyte do tego stopnia, że trudno było
sobie wyobrazić, aby kiedykolwiek mogły być nowe. Łóżko, które pamiętało
małżeństwo staruszków, pełne rozwiniętych sprężyn, które niegdyś musiały
utrudniać życie byłym właścicielom. Kanapa z rodu tych, na których siedzieć
można jedynie w pozycji idealnie wyprostowanej, bo inaczej można sobie
uszkodzić kręgosłup. Fotel tak wąski, że przerażał możliwością zaklinowania
się. O krzesłach nie warto nawet wspominać, były po prostu narzędziami tortur w
przebraniu mebli użytkowych. Siedzieli więc na podłodze, gołe drewno zdawało
się być bardziej przyjazne, niż cała reszta mieszkania, zimne zimą, ale oni nie
czuli chłodu, chłód ich już nie dotyczył.
Pierwszy pocałunek nie był podobny do
niczego, co znał, ale nie było niepokoju, wszystko było w końcu na swoim miejscu. Palce sunące po
szczęce, miodowe i błękitne spojrzenie splecione w jedno, gorąca dłoń zaciśnięta
na nadgarstku, słodka, parząca
niewola, a on tak bardzo chciał się poddać temu ciepłu, spierzchnięte, suche
wargi w kąciku ust, na kości policzkowej, na brodzie, zaraz zamykające się na
znajomych-nieznanych wargach. Przed rozwartymi oczami wybuchła feeria barw, nie
mógł przestać patrzeć. Nie zdążył pomyśleć, nie zdążył dojść do jakichkolwiek
wniosków. Zawył Wilk.
Potem było wiele. Był gwałtowny
oddech, dłonie sunące w dół, wargi uczące się warg, zbyt długie włosy
łaskoczące policzek, łokieć przewracający pusty kubek po herbacie, delikatność
przemieszana z brutalnością, bo uderzenie pleców o podłogę i usta całujące
zamknięte powieki, bo rozdzierana przez Wilka koszulka i dłoń Człowieka
gładząca twardą, zniszczoną skórę. Były szeptane gorączkowe słowa, których nie
rozumiał umysł, był cichy śmiech, gdy zabrakło zgrania, gdy czoło zderzyło się
z szczęką, były pocałunki, gorliwe, chciwe i natarczywe, miękkie i delikatne,
palce walczące z zacinającym się zamkiem i znów śmiech, szmer urywanego
oddechu, coraz szybciej bijące serce. Serce? Serca. Nierówny rytm tętniący pod żebrami, coraz bardziej
przerażająco, tak strasznie, że musiał wbijać paznokcie w bladą skórę jego
ramion, musiał się go trzymać, tak blisko, tak blisko. Był ból ponakłuwany
rozkoszą, przeciągłe jęki i rwące się westchnienia, pocałunki pełne potrzeby i
niewypowiedzianej tęsknoty, niemożliwej do wypowiedzenia, przekazanej w
szeptach i ustach, w dłoniach zaciskających się na karku i nogach oplatających
biodra, w przykurczonych palcach i zaciśniętych zębach.
Gdzieś
ludzie celebrowali Święta Bożego Narodzenia, gdzieś rozpadały się przyjaźnie i rodziły miłości, gdzieś umierały tysiące, gdzieś zasypiało dziecko. A w małym,
zimnym mieszkanku, odgrodzonym od gdzieś
oszronionymi oknami, Remus Lupin uczył się być szczęśliwym.