niedziela, 28 października 2012

Powroty cz.V


Nie będę stawiała ograniczników wiekowych, bo sądzę, że scena napisana na tyle nie obrazowo, że nikogo nie zniesmaczy, a zresztą, doskonale wiem, że mało kto ograniczenia takowe respektuje. Bez zbędnego przeciągania, bo i część niedługa.
Zapraszam do czytania.



Uśmiechał się. To było dziwne i dobre, twarz nie musiała sobie przypominać, nawet nie bolały mięśnie, uśmiech był mniej wymagający, niż zaciskanie szczęk, był łatwiejszy. Był dobry, idealne odzwierciedlenie uczuć, jakie popychały gorącą krew żyłami. Kiedyś go już używał? Nie pamiętał, to musiało być tak dawno temu… Przed erą lodu, bardzo dawno, ale teraz znów, a serce było zbyt gorące, aby pozwolić skupić się na zimnie. W rozgrzanym obecnością drugiego człowieka mieszkaniu nie było miejsca na chłód. Było miejsce na uśmiech, a Remus przypomniał sobie, że lubi się uśmiechać. Nagle przypomniał sobie wiele rzeczy, a każde odkrycie było małym cudem, małym krokiem w drugim życiu po jedenastu latach miesiącu i dwudziestu pięciu dniach nieżycia. Oddychanie było proste, powietrze nie tak gęste, nie kłujące mrozem płuc. Sen przynosił spokój, świadomość, że tuż obok jest ktoś odganiała koszmary, koszmary bały się ciepła. Cienki rosół z kostki był daniem godnym królów, jedzenie nie mroziło przełyku, nie wywoływało wymiotów. Mogło być tak dobrze? Może to sen, może zaraz miał się obudzić? Straszna perspektywa, znowu chłód, kiedy przypomniał sobie ciepło? Uśmiech niemal uciekł, ale tylko niemal, bo w pole widzenia wróciły niebieskie oczy. Jak mógł się nie uśmiechać?
– Wesołych Świąt.
Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że zapomniał o Świętach. Ktoś pamiętał za niego. 25 grudnia 1992 roku o godzinie dziesiątej trzydzieści Remus Lupin roześmiał się po raz pierwszy od jedenastu lat, miesiąca i dwudziestu pięciu dni.

***

Dzień trwał cichy i pełen wyczekiwania, ale Lunatyk nie czuł w tym nic nieodpowiedniego, to już nie był strach przed tym co dalej, bo dalej właśnie się działo. I było dobre, a godziny dzielące świt i zmierzch były złote i słodkie. Słowa dzielone między siebie smakowały zieloną herbatą i czekoladą, otaczały poszarpane więzy nową, zdrową warstwą. Czasem były ciemne i ciężkie, kłuły serce i wisiały pod sufitem cieniem, ale i takie musiały nadejść, stal hartuje się w ogniu. Azkaban, przemiana, tęsknota, ból, pustka, wina, prawda. Nie przywodziły mrozu, kuchnia była nagrzana powrotem, nadzieją, radością, prawdą.  Gorzko-słodki smak herbaty i czekolady. Spojrzenia rozjaśniały twarze, błękit stał się słoneczny, gorący letnim jeziorem, miód był gęsty, nabrzmiały złotem. Kiedy słowo przyniosło cień, nadszedł dotyk. Lekki i dziwnie nieważki, łaskoczący skórę na przedramieniu i policzku, niczym motyle skrzydła, niepewny, pełen gorąca. Ciepłe dłonie obejmujące skostniałe palce, grzejące, dzielące się swoim żarem.

… bo bycie psem to najlepsze rozwiązanie na jakie wpadłem. Mało ich obchodziłem, nie… żywili się mną tak często, jak innymi. Pewnie dlatego w ogóle wytrzymałem tak długo. Prawie dwanaście lat… Merlinie, to niemal jak wieczność…
… coraz trudniej. Każda przemiana… coś w rodzaju śmierci, wciąż i wciąż umierałem. Czasem chciałem umrzeć naprawdę. Tak na zawsze, ale jestem zbyt wielkim tchórzem, nie umiałbym…
… krzyki. Próbowałem spać jak najdłużej, bo kiedy spałem, czas płynął szybciej. Nie miałem nawet koszmarów, bo wszystko wokół było tak przerażające, że mój mózg nie potrafiłby stworzyć już nic gorszego, ale wciąż budziły mnie krzyki…
… próbowałem się obudzić kilka razy, ale byłem słaby, tak żałośnie słaby… Tyle czasu… To były lodowe Mury, chciałem się chronić, ale… Gdyby nie ty…
… nie wiem, co dalej. Nie chcę o tym myśleć, jeszcze nie. Jeszcze nie dziś i nie jutro, jeszcze kilka dni… Potem…
… to jak dziura w życiorysie, dni nie różniły się od siebie absolutnie niczym… Nie wiem, nie mam pojęcia, co dalej. Ważne tylko, że tu jesteś…

W mieszkaniu Remusa nie było wygodnych miejsc. Wszystkie meble były stare i dawno już zużyte do tego stopnia, że trudno było sobie wyobrazić, aby kiedykolwiek mogły być nowe. Łóżko, które pamiętało małżeństwo staruszków, pełne rozwiniętych sprężyn, które niegdyś musiały utrudniać życie byłym właścicielom. Kanapa z rodu tych, na których siedzieć można jedynie w pozycji idealnie wyprostowanej, bo inaczej można sobie uszkodzić kręgosłup. Fotel tak wąski, że przerażał możliwością zaklinowania się. O krzesłach nie warto nawet wspominać, były po prostu narzędziami tortur w przebraniu mebli użytkowych. Siedzieli więc na podłodze, gołe drewno zdawało się być bardziej przyjazne, niż cała reszta mieszkania, zimne zimą, ale oni nie czuli chłodu, chłód ich już nie dotyczył.
          Pierwszy pocałunek nie był podobny do niczego, co znał, ale nie było niepokoju, wszystko było w końcu na swoim miejscu. Palce sunące po szczęce, miodowe i błękitne spojrzenie splecione w jedno, gorąca dłoń zaciśnięta na nadgarstku, słodka, parząca niewola, a on tak bardzo chciał się poddać temu ciepłu, spierzchnięte, suche wargi w kąciku ust, na kości policzkowej, na brodzie, zaraz zamykające się na znajomych-nieznanych wargach. Przed rozwartymi oczami wybuchła feeria barw, nie mógł przestać patrzeć. Nie zdążył pomyśleć, nie zdążył dojść do jakichkolwiek wniosków. Zawył Wilk.
          Potem było wiele. Był gwałtowny oddech, dłonie sunące w dół, wargi uczące się warg, zbyt długie włosy łaskoczące policzek, łokieć przewracający pusty kubek po herbacie, delikatność przemieszana z brutalnością, bo uderzenie pleców o podłogę i usta całujące zamknięte powieki, bo rozdzierana przez Wilka koszulka i dłoń Człowieka gładząca twardą, zniszczoną skórę. Były szeptane gorączkowe słowa, których nie rozumiał umysł, był cichy śmiech, gdy zabrakło zgrania, gdy czoło zderzyło się z szczęką, były pocałunki, gorliwe, chciwe i natarczywe, miękkie i delikatne, palce walczące z zacinającym się zamkiem i znów śmiech, szmer urywanego oddechu, coraz szybciej bijące serce. Serce? Serca. Nierówny rytm tętniący pod żebrami, coraz bardziej przerażająco, tak strasznie, że musiał wbijać paznokcie w bladą skórę jego ramion, musiał się go trzymać, tak blisko, tak blisko. Był ból ponakłuwany rozkoszą, przeciągłe jęki i rwące się westchnienia, pocałunki pełne potrzeby i niewypowiedzianej tęsknoty, niemożliwej do wypowiedzenia, przekazanej w szeptach i ustach, w dłoniach zaciskających się na karku i nogach oplatających biodra, w przykurczonych palcach i zaciśniętych zębach.

          Gdzieś ludzie celebrowali Święta Bożego Narodzenia, gdzieś rozpadały się przyjaźnie i rodziły miłości, gdzieś umierały tysiące, gdzieś zasypiało dziecko. A w małym, zimnym mieszkanku, odgrodzonym od gdzieś oszronionymi oknami, Remus Lupin uczył się być szczęśliwym.

sobota, 20 października 2012

Powroty cz.IV



Zaczynałam tę część jakieś cztery razy. Ta wersja jest najbliższa moim zamiarom, choć i tak nawaliłam, mózg mam rozjechany, żeby opisać ten skraj szaleństwa umysłowego Lupina… Jestem wykończona, za bardzo się wczuwam we własną pisaninę. I jak to piszę, coraz bardziej męczą mnie wątpliwości co do zaplanowanego zakończenia. Ale nie mogę go zmienić, historia musi się zmieścić w wąskich ramach kanonu. I chyba będę musiała zacząć pić melisę, jeśli mam napisać zakończenie w pełni władz umysłowych, skoro wypompowuje mnie zwykły mętlik w łupinowej głowie. Ale to najbardziej pokręcona chyba część dotychczas napisanej serii. Boli mnie świr głównego bohatera, zaczynam się zastanawiać, czy on nie jest przypadkiem bardziej połamany psychicznie od byłego azkabańskiego więźnia.
A tak w ogóle, to część jest dla niezastąpionego Szamana, mojej jedynej Czytelniczki i Bety przy okazji. Przynajmniej wiem, co robię źle ;)
Miłego czytania.


Gąbka kanapy była nierówno ubita, sprawiała, że Remus nie mógł utrzymać równowagi, musiał skupiać się na tym, aby jej nie stracić, aby ostatnią deską ratunku nie było jego ramię. Klęczał na sofie ledwie kilka centymetrów od niego, dotykał go, ale czuł zimne dreszcze. Nie chciał tego przedłużać, nie chciał pogłębiać. To byłoby zbyt bolesne. Skupiał się więc na zadaniu, na wyznaczonym celu, mimo woli wdychając do płuc zapach brudnego, spoconego i zakrwawionego ciała. Zakładał mugolski opatrunek na ranione ramię i próbował nie widzieć, jak bardzo drżały jego własne dłonie. Pogryzł go jako Człowiek, nic nie mogło się stać, Wilk tylko kierował, nie przybrał swojej formy… Nagły skowyt gdzieś z tyłu głowy, przed oczami zatańczyły krwawe plamy, kanapa coraz gorzej współpracowała. Przełknął żółć, nie przerwał pracy, nie mógł dać po sobie znać, że coś jest nie tak. Zresztą, czy jego to w ogóle obchodziło? Zacisnął powieki na ułamek sekundy, Wilk drżał niespokojny. Ta straszna forma nie jest mną, obrzydliwa hybryda, Potwór. Kiedy nauczył się go rozumieć? Kiedy Wilk przestał być tylko Potworem? Kiedy Wilk i Wilkołak przestali być jednym? Dwóch więźniów, żadnych oprawców, sami sobie katami. Nie! Nie teraz. Odepchnął myśl, dłoń nieuważnie zsunęła się z gazy, palce przejechały po twardej, zaognionej skórze, oddech utknął w połowie drogi do płuc. Dlaczego tak bardzo przerażał go ten dotyk? Blokada w głowie. Wzdrygnął się, nie mógł tego znieść, nie dał sobie rady. Drzwi nie trzasnęły, bo nawet ich za sobą nie zamknął. Nie zobaczył, jak Syriusz zaciska wykrzywione w szpony palce na kolanach. Niebieskie oczy zapłonęły, spomiędzy zwartych szczęk uciekło coś na krawędzi jęku i warkotu.

***

To nie były dobre dwa dni, Remus nie mógł zdecydować, co przeraża go w nich najbardziej, ale faworytów było wielu. Nasłuchiwanie przy cienkiej ścianie każdego jego kroku i oddechu? Przedziwnie przyspieszone bicie serca, gdy on wchodził do pokoju? Picie hektolitrów obrzydliwej, słabej herbaty, żeby zagłuszyć ssanie żołądka? Przesiadywanie kilku godzin w wypełnionej lodowatą wodą wannie, aż bolały kończyny, nie mógł złapać oddechu i szczękał zębami? Obserwowanie, jak Syriusz snuje się po mieszkaniu i ciągłe czekanie, czekanie ze wstrzymanym oddechem?
Stał oparty o zimny parapet, ogrzewanie znów wysiadło, a on nie miał siły wykłócać się z właścicielem kamienicy, wolał już marznąć. A przecież nie musiał, przecież nic już nie mogło uchronić go przed przeszłością, skoro ta zamieszkała w jego salonie. Nie był pewien, kiedy to się stało, co było między myślami-wspomnieniami a porankiem, który przeżywali już razem. A on nadal marzł, bo to tak naprawdę nic się nie zmieniło. A może bolało trochę bardziej? Bo wszystko było nie tak.
Drzwi w głębi domu skrzypnęły cicho, a on nie mógł powstrzymać dreszczu, choć sam nie wiedział, czy to strach, czy może coś zgoła innego. Obie wersje były złe, ale nic nie mógł z tym zrobić. Przeżywali te ostatnie dni jakby w zawieszeniu, w oczekiwaniu na dalej, bo przecież tak nie może wyglądać wieczność. Nie mogą mijać się bez słowa w drzwiach, patrzeć w podłogę, gdy to drugie wchodzi do pokoju, obchodzić się łukiem, aby przypadkiem nie dotknąć, milczeć, wciąż milczeć od pięćdziesięciu dwóch godzin. Nowe odliczanie? Coś podskoczyło mu w żołądku, bo przecież tak się nie da, nie po tamtej nocy, nie po wyjawieniu prawdy, trzeba rozmawiać, trzeba przełamać ciszę. Czemu nie potrafił nic powiedzieć? Ostatnie słowo, które między nimi zawisło było złe, nie można tak być i czekać, trzeba w końcu pójść dalej. Gorzej, bo przecież się tego bał, bo dalej nie musiało znaczyć lepiej, odarci ze złudzeń oczekiwali na to, co mogło okazać się jeszcze gorsze od wczoraj. A nadeszło szybciej, niż byliby gotowi. Nie byliby nigdy, nadeszło samo, bo inaczej tkwiliby w swoim sztucznym świecie, pomiędzy wąskimi framugami drzwi, puszką z resztkami kawy i szybą, w której krzyżowały się spojrzenia. W swoim piekle.
– Remus?
Jak odgłos wystrzału, Lupin o mało nie krzyknął, o mało nie podskoczył. Błękitne oczy, zaciśnięte mięśnie szczęki, zmarszczone brwi. Czemu wszystko musiało być tak skomplikowane, czemu nie mogło być… łatwiej? Chrobot pazurów na skraju przytomności, mdliło go. Myśli rozszalałe, pędzące, nie mogące zwolnić, zatrzymać się. Wilk, więzienie, Azkaban, Syriusz, prawda, zdrajca, Peter, szczur, Wilk, Wilkołak, Człowiek, kontrola, uczucia, tajemnice, brak zaufania, kłamstwo, Syriusz, pies, Wilk, ból, Syriusz. Niekończący się, płynący wodospadem ciąg myślowy, brak koncentracji, jak się skupić? Ułamek sekundy, oddech ruszył, kolana ugięły się pod ciężarem ciała i pociągnęły je na zimne kafelki, podczas gdy myśli wciąż szalały gdzieś, gdzie nie mógł sięgnąć, gdzie nie mógł ich złapać, uspokoić, wyciszyć. Czemu nie mógł oddychać? Znów? Krwawy taniec na powierzchni otwartych oczu. Zbyt wiele. Żołądek kurczył się w głodzie, płuca tamowały dopływ tlenu, palce drżały, plecy dudniły bólem po upadku, głowa bolała, myślenie tak bardzo bolało!
– Remus!
Nie usłyszał. Zemdlał.

***

Odzyskiwanie przytomności było procesem mozolnym, powolnym, tak bardzo trudnym. Powietrze musiało zgęstnieć do nieprawdopodobnego stopnia, bo nawet otwarcie powiek wydawało się być czymś nieosiągalnym, zbyt ciężkim. Ruch jakimkolwiek mięśniem był wręcz wykluczony, wszystko stało się tak nierzeczywiste, kusił sen, przyczajony, wyczekujący. Sen? Czy już nie śnił? Błąd? To nie sen na niego czekał, nie sen oblepiał jego ciało, nie sen, do uszu dobiegł niewyraźny, zniekształcony głos, ale czemu miałby słuchać, skoro może po prostu odejść? Czemu? Co dobrego czekało na niego tam, gdziekolwiek tam było? Sen-nie-sen oferował spokój, bezpieczeństwo. Oferował ciepło, najlepsze, najpiękniejsze. Czy tam było ciepło? Nie, nie mogło być, tylko tu, tylko. Tam był mróz, tam nie było dobrze. Ulga. Tu będzie lepiej. Sen-nie-sen czekał, chciał spełnić obietnicę. Dobrze, w końcu dobrze?
Wybuch rozsadzający głowę, bo coś przeszkadzało, coś było nie tak. Kłamstwo. Ciepła dłoń na zimnej dłoni, gorący oddech na zmarzniętej, oszronionej duszy, płonący głos przy niesłyszącym, zapchanym śniegiem uchu, ciepło, ciepło, ciepło. Jak mógł zapomnieć? Wilk zawył dziko, po raz pierwszy wycie było dobre, przypominało, kazało żyć. Wilk był Człowiekiem, zawsze nim był, nie mogli być osobno, Wilk był Człowiekiem, wycie oczyściło zapchany odorem śmierci umysł, wszystko nagle stało się tak jasne i oczywiste. Wilk nie mógł pozwolić zapomnieć, nie mógł. Jedenaście lat, miesiąc i dwadzieścia dwa dni to dużo, Wilk każe zrozumieć, każe żyć, bo Człowiek tak strasznie się pomylił, tak strasznie, nie próbując kruszyć lodu. Przecież na granicy, tuż obok snu-nie-snu kryło się ciepło, prawdziwe, żywe. Powietrze wpłynęło z impetem do skurczonych, nieprzygotowanych płuc, bolało i raniło, ale to nie było ważne, przed oczami rozkwitły gorące kwiaty wspomnień.

Wrząca krew płynie przez tętnice.
– I już.
Dwa trywialne słowa, przypieczętowanie przysięgi złożonej przez dwóch przemarzniętych dwunastolatków. Lodowata nisza w kamiennej ścianie, szczękające zęby, szerokie uśmiechy i złączone, drżące z zimna dłonie. Za oknami szaleje zima, żaden z nich nie wrócił do domu na Święta, zamek milczy, a dwójka osamotnionych dzieciaków przyrzekła sobie wieczność.
– Czyli jesteśmy przyjaciółmi na zawsze? Nieważne co? Nigdy się nie opuścimy, zawsze będziemy się wspierać?
Czarne loki odstają zabawnie nad wysokim czołem, błękitne oczy śmieją się w ciemnościach, ale głos jest poważny, pełen nadziei. Remus na początek odpowiada tylko szczękaniem zębów, wstrząsającym dreszczem, biegnącym po skostniałym ciele, czemu nie włożył butów?!
– I będziemy się ogrzewać nawzajem, żebyśmy nie pozamarzali, co nie?
Śmieją się obaj, młody Black podskakuje w miejscu, bo gołe stopy pieką i bolą z zimna.
– Jasne. Od tego są najlepsi przyjaciele. Nie pozwalają, aby temu drugiemu było zimno. A jak nie mogą nic poradzić, to marzną razem z nim. Proste, nie?
Wypełnia go, trafia do każdej części ciała, ma wrażenie, że płonie od zewnątrz, już zapomniał, co to znaczy nie zamarzać na śmierć.

Proste? Nigdy takie nie było. A może było? Może to on zawsze wszystko komplikował? Zachłysnął się powietrzem, przestraszone, niebieskie oczy, twarz tak blada, że niemal szara, lodowe Mury pękły z trzaskiem, a Remus w końcu zrozumiał. Chciał coś zrobić. Cokolwiek, byle zrobić. Syriusz był szybszy.
– Ty idioto! Ty coś w ogóle jesz?
Głupie zdanie, Remus czuł, że kręci mu się w głowie, przerażenie w błękitnych oczach, przełamany głos, wszystko tak dziwnie odpływające. Nie mógł, nie teraz, przecież odnalazł swoje ciepło. Myśli znów zakotłowały się pod powiekami, seria z karabinu. Nie jem, nie potrafię bez ciebie, nie śpię, egzystuję, chcę żyć, chcę żyć normalnie, chcę ciebie, potrzebuję cię, jesteś moim ciepłem, nie dam sobie bez ciebie rady, zimno mi w serce, złamałem obietnicę, ty jej nie łam, tak mi zimno, kiedy cię nie ma, boli, bardzo boli, ciebie też bolało, przepraszam cię, wybaczysz?, to ja jestem potworem, chowam się w skorupie, tak bardzo boję się tego, co dalej, bo tak bardzo się poraniłem odłamkami lodu, tak bardzo mi cię brakowało, nie zostawiaj mnie, nie pozwól, aby lód znów stwardniał, przecież skruszał, stopniał, Boże, jak ciepło, jak dobrze, ja żyję, znowu żyje, nie zostawiaj, nie wytrzymam tego drugi raz, ileż można umierać, to jedenaście lat, miesiąc, dwadzieścia dwa dni, Syriusz, nie każ mi umierać po raz kolejny, nie dam sobie rady. Zamarznę.
Jak długo można wstrzymywać oddech? Silne, choć przecież tak kościste ramiona, obejmowały, przyciskały, ogarniały, cudowna klatka bezpieczeństwa, nigdy nie chciał już być wolnym. Czoło oparte o zapadły tors, szloch-niemal-śmiech dławił w gardle, uciekł z niego jako nierozpoznawalny, stłumiony przez podartą koszulę dźwięk. Jezu Chryste, jak ciepło, jak dobrze. Jak to dobrze, że zagubiony umysł nie był w stanie zamknąć drżących ust, że myśli-bardziej-słowa. Dreszcz, w końcu nie dreszcz zimna, kręciło mu się w głowie, nie mógłby zemdleć, nawet gdyby chciał, trzymało go ciepło i zakrwawione ramiona. Nie chciał mdleć.
– Nie zostawię cię.
Boże, jakie to proste. Jakie to w końcu proste.
Wilk milczy, skulony gdzieś obok, popękane od mrozu łapy już tak nie bolą, napłynęła ulga. Spokój, ukojenie. Tęsknota krzyczy. Wilk stapia się z Człowiekiem w jedno, ale ten jeden raz nie tworzą razem klatki, to nie Wilkołak. To w końcu Lunatyk. Remus Lupin nareszcie w połatanej, nieudolnie posklejanej, ale całości.
Jak ciepło.



niedziela, 14 października 2012

Nie udało się


W końcu. Albo nie mam czasu, żeby wziąć głębszy oddech, bo tylko się uczę i uczę, a jak się nie uczę, to próbuję tworzyć swoje życie towarzyskie, albo siadam przed klawiaturą i mam pustkę w głowie. Ogólnie humor mam jakiś taki krzywy, więc pisać mogę tylko gorzko i smutno, co tylko pogłębia marazm. Błędne koło.
Jestem na świeżo po przeczytaniu Kamieni na szaniec, musiałam to napisać, żeby nie pogrążać się w niemocy twórczej, trzeba przełamywać bariery, choćby siłą. I powstało to. Jest to scena żywcem wyjęta z książki, zmieniłam tylko „spokojny sen” Zośki na koszmary, bo mi bardziej pasowało. O, taki kaprys, ale wersja autora nie podobała mi się bardzo. Ale nieważne.
Dziękuję za uwagę, polecam słuchać podkładu.
           

            Jesteś nienaturalnie gorący, twoja dłoń drży, zamknięta w klatce moich palców. Patrzę na pożółkłą twarz, spierzchnięte, popękane usta w barwie sinego fioletu, spuchnięte, zaciśnięte powieki, brudne, posklejane krwią włosy, złamaną kość policzkową. Nie chcę patrzeć niżej, widok twojej twarzy jest wystarczająco przerażający, nie chcę widzieć dalej. Tam jest nabiegła krwią szyja, pełna czerwonych śladów po grubych palcach, które cię dusiły. Są wciąż drżące w spazmach ramiona, podrapane, szaro-białe, małe kółka, jest ich zbyt dużo, nie potrafię powiedzieć, ile papierosów zgasło na twojej skórze. Niżej, czym rozorali zapadłą klatkę piersiową, pod którą chowają się połamane, zgruchotane żebra, rozpalające się bólem przy każdym oddechu? Granatowo-czarne dłonie, łapiące mnie, zaciskające się, kurczące i nie mogące przestać drżeć. Potem krocze i uda, mięsna sieczka, nie widać siniaków, bo od pasa do kolan jesteś żywym mięsem, pełnym zakrzepłej krwi i bólu, ile ciężkich, niemieckich butów cię kopało? Skręcona kostka, złamane dwa palce w lewej stopie, wyrwane paznokcie. Wrak, strzęp człowieka.
            Nie widziałem tego, gdy cię wieźliśmy do domu. Oślepiła mnie radość, upiłem się euforią, że jesteś, że w końcu z nami, ze mną. Bolało mnie obijające się o żebra serce, byłem tak bardzo szczęśliwy, mogąc trzymać cię za rękę, czuć, że się udało, że jesteś cały. W oczach miałem łzy, a gdzieś w gardle dławił mnie okrzyk, że wygraliśmy, że skopaliśmy szwabskie dupy, że na nic ich straż, że cię wydostaliśmy, że Gestapo nam niestraszne, że znowu udowodniliśmy, że… Głupi. Nic się nie udało, nic nie udowodniliśmy, wcale nie wygraliśmy.
            Leżę obok ciebie, staram się zasnąć. Łóżko jest wąskie, pościel brudna od krwi i ropy, cuchnie martwiejącym mięsem, twoje ciało skomle w błaganiu. Nie potrafię się poruszyć, niebieskie, zamglone gorączką oczy patrzą na mnie nieprzytomnie, przechodzi mnie zimny dreszcz. Wciąż splatam swoje palce z twoimi, zaciskającymi się jak kleszcze, choć musi cię to boleć, teraz przecież boli cię już wszystko. Zaciskam powieki, opieram czoło o czoło, słyszę i czuję na skórze twój rwący się, chrapliwy oddech, chcę płakać i krzyczeć, uderzać, strzelać i mordować. Leżę bez ruchu, bo muszę być silny dla ciebie.
            Kiedy zasypiam, dręczą mnie koszmary. Zapętlają się, plączą i ranią, jest ich wiele, jest tylko jeden, twarz, twoja, Niemca, Hitlera, moja. Boli, szarpie, rwie, wrzeszczę, ale nikt nie słyszy, zimno, mokro, brudno, umieram, wyciągam ramiona do góry, ale nikt na mnie nie czeka, nikt mnie nie łapie. Krzyczę, a mój krzyk jest milczeniem, bo i tak nikt nie słucha.
            Pobudka jest wybawieniem. Jestem zmarznięty, spocony i drżący, a ty patrzysz i starasz się uśmiechnąć. Spierzchnięte wargi wyginają się w bolesnym grymasie, pęka cienka skóra, pojawia się kropla krwi, a ty nawet nie zwracasz na to uwagi. Kiedy mówisz, twój głos jest cichy niczym oddech samej Śmierci, a ja zmuszam się z całych sił, aby nie krzyczeć.
            - Przytul mnie, Zośka.
            Boję się, boję, że cię skrzywdzę, że będzie bolało jeszcze bardziej, że przecież i tak boli, ale nie mogę nie spełnić prośby, wiem to, nawet nie próbuję walczyć. Jesteś nienaturalnie mały, kruchy i drobny w moich ramionach, twoje włosy śmierdzą krwią i śmiercią, promieniuje od ciebie gorąco, opierające się o moje ramię czoło jest lodowate. Puszczam cię szybko, przeraża mnie twoja delikatność, słabość, ból. Kręci mi się w głowie, gdy do mnie mówisz, rozmowa jest automatyczna, nie mogę się opanować, nie mogę zacząć oddychać spokojnie, nasze nierówne oddechy zlewają się w jedno.
            Kiedy przytulasz mnie z całej siły, zaciskasz dłonie na moim karku, wtulasz nos w szyję i płaczesz, jestem gotów oddać swoje życie, żebyś żyć mógł ty. Ale nikt nie pyta mnie o zdanie, nie mogę nic zrobić, nieważne, jak bardzo bym chciał. To najgorsze, jestem bezradny, jestem bezsilny. Ty umierasz. Milczę i czekam, aż odzyskasz spokój. Palce gładzą obolałe plecy jak najdelikatniej, coś szepczę, nie wiem co, to nieważne, ważne jest tylko, że w końcu usypiasz spokojny, nie mówisz przez sen. Nie płaczesz. Nie jestem szczęśliwy.
            Nie jesz. A raczej jesz, ale nic nie przyswajasz. Wciąż wymiotujesz, nie jesteś w stanie trawić, wiem, że szanse na wyzdrowienie są zerowe, nadzieja gaśnie jak świeczka, organizm umiera, nie walczy. Nie jesteś głupi, nawet nie próbuję cię okłamywać, ty na szczęście nie pytasz, nie muszę odpowiadać milczeniem, prawda nie przeszłaby mi przez gardło. Próbuję się z tym pogodzić, przygotować się na koniec, ale to niemożliwe, niewykonalne. Zaciskasz kurczowo palce na mojej dłoni, bezgłośnie powtarzasz, a ja mam wrażenie, że gdzieś we mnie coś umiera wraz z każdym twoim słowem. Płonę, zachłystuję się bólem, nie poruszam się, mogę tylko gładzić kciukiem wierzch twojej dłoni.

            Lecz zaklinam, niech żywi nie tracą nadziei[…]
            […]A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei,
            Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec…*

            Poszedłbym za tobą, poszedłbym, czemu nie mogę, już nie chcę tu być, już nie chcę, nie potrafię. Koniec, koniec. Płomienie w moim sercu gasną, gdy patrzysz mi w oczy i milcząco się żegnasz. Zaciskasz palce, ja przysięgam na wszelkie świętości, że wymorduję potwory, które ci to uczyniły. Będą cierpieć za każdą sekundę twojego życia, która właśnie ulatuje. Nie powiem ci tego, przysięgam w duchu.
            Nie potrafię puścić twojej dłoni, choć drętwieją palce i przedramię. Boli skrzywiony kręgosłup, a twoje oczy są puste, palce wątłe i pozbawione życia, jak cały ty. Słyszę przeraźliwy, rozdzierający ciszę krzyk, krzyk, który mnie boli, a przecież nie jest mój. Nie? Krzyczę, póki nie chrypnie gardło, póki czyjeś dłonie nie próbują rozplątać naszych palców. Koniec nie może być tak potworny, nie może. Jest. To wojna. Nienawidzę jej, już zawsze będę. Nagle straciła całą wzniosłość. Pozostała krew, pozostał brud. Tylko strata, nie ma dobrych stron wojny. Bóg nas nienawidzi.
            Umarłeś, zamordowano cię, zakatowano cię na śmierć, odebrano ci życie, pozbawiono cię przyszłości, nie żyjesz.

            Jestem tylko ja i koszmary.

”A żyć możesz tylko dzięki temu, za co mógłbyś umrzeć”**


________________________________________

*fragment wiersza Testament Mój Juliusza Słowackiego
**autor cytatu: Antoine de Saint-Exupéry

środa, 3 października 2012

Powroty cz.III



 Jest taka jedna piosenka(nie, żebym ogarniała teledysk…), która była w jakimś sensie inspiracją do Powrotów, choć nie są one do końca na niej wzorowane. Ale bardzo ją lubię, ma specyficzny nastrój. I jak jej słucham, to bawi mnie stwierdzenie, że niemiecki to twardy język.
Przepraszam, że trochę mi ta część nie wyszła. Chyba mój obolały mózg nie potrafi tworzyć "czegoś cięższego" z gorączką... Noale. Życzę miłego czytania.



Uciekał od przeszłości przez jedenaście lat, miesiąc i dwadzieścia dwa dni, musiał być głupi, wierząc, że ona nigdy go nie dogoni. Dogoniła. Przybrała postać Syriusza Blacka i rozsiadła się w niewygodnym, starym krześle, które stało w tym samym miejscu zapewne od jakiegoś milenium. Krzesło było zużyte i zniszczone, skrzypiało, gdy ktoś na nim usiadł, a swoim wyglądam wręcz od tego odstraszało, grożąc kruszącym się oparciem i kolekcją drzazg. Jedna z nóg była obluzowana i tańczyła pod siedziskiem, nie pozwalając siedzącemu na wygodę, wznosząc w powietrze jękliwe zawodzenia drewna. Remus nie cierpiał mebli tego mieszkania, które pozostawili po sobie poprzedni właściciele, para wieloletnich staruszków, a których pozbyć się nie mógł, na to nigdy nie było go stać. Nic w tym domu nie było mu bliskie, z niczym nie wiązał wspomnień, przedmioty mogły być równie dobrze kogokolwiek innego. Krzeseł w kuchni nienawidził chyba najbardziej zaraz po łóżku, bo zbyt często na nich siadał, zbyt często musiał wdychać zapach zaśniedziałego drewna i słuchać kanonady drewnianych zawodzeń. Remus Lupin był skłonny robić cokolwiek, aby nie musieć patrzeć w oczy swojej przeszłości i przerywać milczenia. Kontemplowanie stanu mebli było zdecydowanie bardziej przyjemnym zajęciem, nawet jeśli nie pochłaniało go na tyle, aby nie myślał o jasnych oczach, wwiercających mu się w twarz. Przeszedł go obrzydliwy dreszcz strachu, ale nie podniósł spojrzenia. Nie był odważnym człowiekiem. Nie zdążył rozbudzić w sobie nadziei, że Syriusz odejdzie, że milczenie oznacza, że rozmowa nigdy się nie zacznie. Nie zdążył, bo rozmowa rozpoczęła się bez jego pozwolenia.
- Nie zabiłem ich, Remus. Nie mógłbym ich zabić.
Słowa-miecze. Kłamstwa, na pewno kłamstwa, czemu rani znowu i znowu, jak można być takim potworem? Miodowe oczy, niebieskie oczy. Obrzydzenie, gniew, Wilk przyczajony na skraju świadomości, chcący wytłumaczenia, racjonalnego i pewnego, jednocześnie pełen gniewu, bo przecież to zdrajca, kłamstwo jest dla niego naturalne. Potrząsnął głową, przerywając natłok gwałtownych, złych myśli. Niechciane, niemożliwe słowa wydarły się na powierzchnię, rozpaliły zaciśnięte powieki. Daj mu szansę.
- Nigdy ci nie uwierzę. Jesteś mordercą. Nie chcę cię w moim domu.
Słowa pełne gniewu, zawodu, rozczarowania i czegoś jeszcze, czego Lupin nie chciał interpretować. Błękitne oczy rozjarzyły się bólem, szczęki zacisnęły w paradoksyzmie cierpienia. Musiał przecież wiedzieć, że taka będzie reakcja, musiał, czemu więc tak? Czemu coś zakuło w głębi serca, czemu ranienie raniącego od jedenastu lat, miesiąca i dwudziestu dwóch dni nie przyniosło ulgi? Palce zacisnęły się kurczowo na blacie stołu, paznokcie pobielały, na przedramionach wystąpiły żyły, gdzieś w żołądku skakał strach zmieszany z oczekiwaniem. Na co? Nie wiedział, czemu więc się tego bał? Dreszcze spłynęły po karku, wzdłuż kręgosłupa, gardło było tak suche.
- Znajdź dowód. – mówił cicho, ale w głosie nie było wahania i czemu, Boże czemu?!, serce stanęło drżące na dźwięk tej nadziei? – Wejdź w moje myśli, przecież potrafisz.
Potrafię? Kiedy ostatnio dotykał różdżki i czuł coś więcej niż nic? Może magia uciekła, nie mogąc znieść tak tragicznej postaci, jaką się stał? Nie uda się, jakby mogło… Stop. Nagła pustka wypchnęła z głowy wszelkie myśli, oddech urwał się wpół. A potem szaleńczy bieg serca, powietrze świszczące w płucach. Wejdź w moje myśli, o Matko Najświętsza, czyżby prawda, w końcu prawda? I strach, obezwładniający i paraliżujący, bo prawda rozwiewa złudzenia i nadzieje, już wszystko będzie jasne i czyste, czemu to tak przerażająca perspektywa?
Jeśli później miałby powiedzieć, kiedy doszedł do szafki, kiedy wyjął różdżkę, kiedy wrócił i wypowiedział zaklęcie, musiałby milczeć, bo nie pamiętał, nie wiedział, myśli skupione były tylko na strachu, tylko strachu. I jeden fakt, rozdzierający duszę na części, ale przecież nie można, nie teraz, zbyt ważna chwila, bo w końcu prawda. Ale przecież nie był w stanie, przecież nawet nie będąc świadomym tego, co robi, nie obrócił się do niego plecami. Wróg, nieprzyjaciel, obcy człowiek, nawet jeśli nie kłamie, jak może nie kłamać?, ale jeśli… Remus Lupin do nikogo nie odwraca się plecami, obcy czarodziej siedział na krześle, powieka drgnęła jako jedyny wyraz rozpaczy w granitowej masce. 

Chodź

Biały korytarz prowadzący tam, gdzie nie sięga wzrok, bez końca i bez początku. Setki, tysiące, miliony drzwi, wzrok prześlizguje się po futrynach, klamkach, progach, wysoko nad głową witraże, freski, obrazy. Głową? Głowy nie ma, nigdy nie było i nie będzie, jest myśl, to myśl błądzi korytarzem obcej świadomości. Gdzieś z tyłu, za granicą, jest bezświadomość, ale tam myśl nie podąży, obca siła pcha dalej, do przodu, nie pozwala poznać niebezpiecznego, obcego obszaru. Zawsze obcego? Kiedyś myśl już tu była, musiała być, bo było, byłoNie

Patrz.

Siedzą razem na skale, są młodzi i szczęśliwi, ich życie pełne, tak pełne i niezniszczone. Brak rys, czy to nie piękne? Są uśmiechy, jest szczerość, prawda. Palce splotły się przez przypadek, to źle? Nie, jest dobrze, jest cudownie, kiedy są razem, bo tak przecież miało być zawsze, ich całe życie prowadziło do tego, aby być razem. Błąd. Nie to wspomnienie, nie to, bo to przecież nawet nie jest wspomnienie. Obca siła wypycha myśl z obcego marzenia tak brutalnie. Pustka. Strata. Złamana nadzieja na dobrą przeszłość.

Patrz.

 Stoi w kuchni, w sercu domu, czemu nie jest dobrze? Kobieta patrzy przerażona, w spojrzeniu zielonych oczu błyszczy upór, nie zgadza się, ale mąż jest pewny, ufa osądowi przyjaciela. Peter będzie bezpieczniejszą opcją. Zaufaj mi. O mnie pomyślą od razu… Drzwi, ciężki płaszcz na ramionach, buty są zimne, przyjaciel patrzy niepewnie. Powiedz mu… Nie. Mam wątpliwości. Cichy powrót do domu, czemu tak boli, czemu jest tak źle? Pokruszone w drobny mak marzenia o dobrym dzisiaj. Myśl ucieka przerażona bólem, który ją otacza, obca siła wpycha w lodowate objęcia kolejnego obcego wspomnienia.

Patrz.

Dom jest zniszczony, szczątki płoną, w jego głowie panuje chaos, tylko chaos. Koniec, koniec, koniec, zginęli. Szaleństwo i ból, bo to tak, jakby on sam ich zabił, jak mógł z nimi nie być, jak mógł pozwolić, aby nikt nie stał u ich boku przez cały czas, jak mógł… Zamordował ich. A potem dociera prawda. Nie ten przyjaciel, w którego zwątpił. Inny. Gniew wybucha niczym bomba, jest już tylko nienawiść, wściekłość, ból ucieka gdzieś głębiej, zostaje pragnienie zemsty, palące na zgliszcza wszelkie inne uczucia. Szaleńczy bieg, twarz zdrajcy i potwora, który to zrobił, jak mógł?! Krzyk, oślepiające światło. Zostaje sam, pośród trupów niewinnych ludzi, bo potwór nie ma zahamowań. Pustka, dusza wypalona na proch, bo potem, nim ostatni raz spojrzy w słońce, widzi miodowe oczy. I jedyne czego pragnie, to zwariować i zapomnieć, bo nikt nie chce słuchać.

Patrz

          To pełnia, tłusta gęba księżyca, śmiejąca mu się w twarz. Patrzy w ogromny, blady okrąg i może myśleć tylko o miodowych oczach pełnych cierpienia, niezrozumienia. Tak, jak gdyby zdradził, zamordował, oszukał. Jest zimno, lód wdziera się do serca i kruszy, łamie, mrozi wszelkie ciepło. Jak boli, jak boli. Czy jego też boli? Na pewno, musi boleć, przecież to pełnia, przecież… Przecież nie zaufał, przecież niemal zdradził. Niemal? Zdradził, oszukał. Potwór. Niech boli, niech boli tak, żeby nie myśleć, że jego boli równie bardzo. Niech boli do utraty zmysłów, niech umrze, niech cokolwiek pozwoli mu przestać myśleć.

          Widzisz?
          Syriusz…
          Nie idź dalej. Nie wchodź w moje szaleństwo.

To niemal szok. Usta wpółotwarte z przerwanym oddechem w płucach i zastopowanym rytmem serca. Wyciągnięta przed siebie dłoń z różdżką drżała, fale magii spływały do palców i zmieniały się w mrowienie. Oczy szeroko otwarte, wbijały się w ściągniętą napięciem twarz obcego mężczyzny. Myśli w głowie zaskrzypiały i przerwały ten straszny i cudowny stan letargu, który bronił przed dalszym. Bo nagle cała siła opuściła rozedrgane ciało, kolana ugięły się, a krzesło było kilka centymetrów za daleko, podłoga okazała się twarda. Musi kłamać, na pewno, przecież nie można się aż tak pomylić, nie cały czarodziejski świat, nie Dumbledore, nie ja… Ale… Syriusz… Tylko instynkty, wrodzone zdolności, nie umiał modyfikować pamięci, nigdy, a zresztą rozróżniłby, te były czyste, Boże, prawdziwe. I przecież nigdy nie wysłuchał, dał się przekonać Ministerstwu, gazetom, ale przecież nigdy nie dał powiedzieć jemu, jak bardzo stali się sobie obcy już wtedy, skoro nie dał mu nawet szansy…? Boli, tak bardzo boli.
- Nie…
Zachrypły protest przeciwko wyciągniętej w jego stronę dłoni. Nienie dotykaj, nie niszcz więcej mojego życia. Prawda, o Boże, prawda. Ale obcy, czemu tak obcy, skoro już nie morderca, nie potwór, skoro nie zdrajca, to czemu nie Łapa? Suchy szloch tkwiący w gardle i nie umykający dalej, dławiący i duszący. Obcy, obcy człowiek. Nie morderca, nie, nie. Czemu nie potrafił się ucieszyć, czemu nic nie było lepsze? Czemu prawda nie równa się zaufaniu?
Czemu Mur nadal stał?

poniedziałek, 1 października 2012

Powroty cz.II


Zawsze mnie męczyło, jak można tak zmarnować niektóre postacie. Przez kilkanaście lat mojego życia nie spotkałam się z książką, w której wilkołak byłby pokazany nie tylko od strony człowieka, ale też od tej drugiej, wilczej. Mój fetysz patrzenia na świat oczami „tych drugich”, morderców, nie ofiar, potworów, nie ludzi, drugo-, nie pierwszoplanowych bohaterów. To ważna część tej historii i mam wielką nadzieję, że nie zepsułam, że się udało choć trochę.



Zmęczenie wygrało o trzeciej czterdzieści cztery dnia 22 grudnia roku bieżącego. Zasnął tak, jak zasypiał od jedenastu lat, miesiąca i dwudziestu dwóch dni, czyli szybko, bezmyślnie, wręcz tracąc przytomność w miejscu, w którym akurat przebywał. Na jego własne szczęście tym razem było to łóżko, nie nabawił się siniaków, przewracając nagle bez ducha na środku pokoju lub gorzej, na ulicy. Wtedy był szpital, pytania, badania, podejrzliwość i udawana troska, bo troska nie bywa prawdziwa. Nienawidził, gdy ktoś ingerował w jego życie, nienawidził.
Jego sny nigdy nie były pełne, nigdy nie przynosiły całkowitego rozprężenia stale napiętych mięśni, bo nawet zemdlony, był zawieszony między jawą a snem. Pogrążony w koszmarach-wspomnieniach, nigdy nie słodkich bajkach, i rzeczywistości, błądzącym na skraju świadomości Wilku, który nocą był bardziej żywy, bardziej zły na Człowieka. Pazury darły na strzępy wszelkie pozytywne sny, rozszarpywały, a Wilk z nienawiścią patrzył na ból pogrążonego w wiecznej żałobie Człowieka. Satysfakcja, gniew, zemsta, zło, strach, dzikość. Wilk przesiewał do podświadomości tylko te złe, niespokojne sny. Sny-wspomnienia. Po prostu koszmary. Kary.

- Muszę wyjść.
Syriusz patrzy niepewnie, nieufnie, ramiona są napięte, a Lunatyk wie, że nie może zacisnąć warg, bo Łapa zrozumie. Zrozumie, że on już wie, że ukrywany brak zaufania nie jest tajemnicą. Boli, ale Lunatyk postanowił grać, udawać i przeczekać, przecież w końcu wszystko się wyjaśni. Uśmiecha się więc uspokajająco i kładzie dłoń na przedramieniu przyjaciela.
- Wrócę za godzinę, nie przejmuj się tak, Voldemort nie pożre mnie żywcem, kiedy tylko wystawię nos za drzwi.
Myślisz, że idę was zdradzić? To też boli. Patrzy w niebieskie oczy, z który stopniowo ustępuje napięcie, zostaje już tylko zatroskanie i słaby uśmiech. Zwycięstwo, co za ulga, coraz więcej zwycięstw w małych bitwach, w końcu wygra wojnę.
- Oby, Luniaczku. Ja zostanę w domu, w razie czego ktoś musi cię pochować, nie sądzisz?
Szczerzy się w tym swoim pewnym siebie uśmiechu, który jednocześnie bawi i irytuje. Syriusz Black, personifikacja sprzeczności. Lunatyk odwzajemnia uśmiech, jeszcze nie wie, że Łapa nie dotrzyma słowa, że nie zaufa i wyruszy do Potterów, że całe ich życie skończy się tej nocy, że już nigdy nie będzie bezpiecznie, spokojnie. To dobrze. Jeszcze trzy godziny, dwie minuty i czterdzieści pięć sekund życia.

Wilk zawył przerażająco, drąc ludzką duszę na kawałki, przynosił ból, tylko ból i cierpienie. Człowiek drżał, wciąż zamknięty we własnej głowie, pośród myśli, wspomnień i snów, wymieszanych w jedno. Niebieskie oczy, spierzchnięte usta, długie, kościste palce, brudne, poszarpane włosy. Wilk nie mógł walczyć z wrogiem w dzień, rzucał wyzwanie nocą, chyłkiem niszczył psychikę potwora, który był mu klatką. Wycie pełne tęsknoty za wolnością, warkot nienawiści. Zatrzaśnięci w jednym ciele, przerażeni i destrukcyjni, niszczący siebie nawzajem. Najgorsze obrazy. Ciemność, zamknięcie, tak ciasno, tak mało, tak pusto, tak zimno, tak głodno, tak boleśnie. Wilk. Dzikość, brak kontroli, strach, krew, śmierć, tak boleśnie, tak zwierzęco. Człowiek. Wysoki mężczyzna o oczach przyjaciela i duszy wroga, tęsknota, zdrada, ból, obcość, zdrada, zdrada. Wilkołak pogrążony w szaleństwie rozpaczy.
Kiedy łańcuchy snu-koszmaru opadły, Wilk wycofał się głębiej w podświadomość, warcząc gniewnie, ciało Człowieka drżało niczym w gorączce. Wokół panowała nocna cisza, pełna dźwięków, które udowadniały, że to już rzeczywistość. Już nie sen, już nie koszmarna mara. Własny, spazmatyczny, urywany oddech, szum wiatru i samochodów za uchylonym oknem, tłukące się o żebra serce, skrzypienie łóżka. Zmysły budziły się i rejestrowały coraz więcej, a osiemnaście sekund po przebudzeniu, Lupin zrozumiał, co wyrwało go ze snu. Cień w nogach łóżka, cień, którego nie mógł nie poznać, bo skrzywienie ramion, charakterystyczne pochylenie do przodu, ostra krzywizna szczęki, wszystko tak znajomo-nieznajome. Morderca stał w sypialni, a Lunatyk po raz pierwszy w życiu wypuścił bestię z własnej woli. Wilk zawył.

***

Jest nie tak, nie do końca jak trzeba, ale dobrze, tak dobrze. Ciało słabe, kruche, wciąż obce, ale przez chwilę własne. Człowiek wycofał się sam, Wilk ma władzę, może czynić, pierwszy raz w swoim spętanym życiu nie czuje nienawiści do Człowieka, bo nie trzeba czekać miesiąca, aby cierpieć podczas strasznej Pełni, pełnej cierpienia i rozdarcia. Ludzkie ciało jest złe, bo drobne, delikatne, powolne, ale dobre, bo nie ma walki, nie ma darcia na strzępy, jest spokój, przyzwolenie i prośba. I nienawiść, nienawiść tak wielka, bo stworzona z tego odmiennego, tak podobnego uczucia. Ale nienawiść wreszcie nie skierowana do własnego ciała, nie autodestrukcyjna, w końcu taka czysta. Bo oto stoi potwór, który zdradził, zostawił, okłamał, zawiódł, śmiał zniszczyć i zmiażdżyć, rozdrobnić na kawałki cały świat. Najbliższy nagle tak daleki. Nagle? Od dawna, od jedenastu lat, miesiąca i dwudziestu dwóch dni, bo strach, ból, zawód, ból, ból, ból. Zniszczyć potwora, tak jak on zniszczył Człowieka, zniszczył Wilka. Po raz pierwszy Wilk i Człowiek to jedno, po raz pierwszy nierozdzielne i pewne, bo trzeba odpłacić, trzeba zniszczyć największy koszmar.
Zmęczone, głodne, wycieńczone ciało zrywa się do pozycji pionowej, bo adrenalina i wściekłość to wielka siła, zwierzęce instynkty wyrywają spomiędzy zaciśniętych zębów warkot, palce wyginają się kurczowo w szpony, kolana uginają się, aż wreszcie napięte mięśnie są gotowe do ataku. Miodowe oczy przysłania mgiełka szaleństwa, a Wilk splata myśli z Człowiekiem, aby skoczyć. Wszystko to ledwo ułamki sekund dla pogrążonego jednocześnie w chaosie i ładzie umysłu dzielonego na dwoje. Skok, pęd powietrza, krzyk zdziwienia, uderzenie, ziemia, miękko-twarde ciało, krzyk bólu, paznokcie-pazury żłobiące z słabej skórze, zęby wbijające się w ramię, krew na języku, krew na dłoniach, słowa niezrozumiałe dla dzikiego umysłu, ból. Nienawiść, ból, warkot-krzyk, zdrajca, zdrajca, zabić, skończyć z bólem, bez tęsknoty za nieistniejącym, jak boli.
Wilk cofa się przerażony, tuląc uszy do łba i podkulając ogon. Jest dziki i obolały, zostawia chwilowego sprzymierzeńca, wiecznego wroga samego, skomle i umyka. Zmęczony, kręci się w głowie, przed oczami tańczą plamy, Wilk jest słaby w słabym ciele. Podświadomość jest ciepła, brak władzy nad ciałem pozwala wypocząć, nabrać sił. Wilk kuli się w sobie i obserwuje, nie ma energii na walkę, nie chce zostawać w tym ciele. To złe, puste, nieprawdziwe. Wilk wyje przeciągle z żalu i zawodu, bo nie może żyć uwięziony, bo nawet połączony w jedną wolę jest uwięziony, bo Pełnia nie przynosi wolności, Pełnia jest bezmyślnym więzieniem. Wilcze wycie pełne żałoby i strachu. Człowiek zostaje sam, Wilk tylko obserwuje i liże rany.

***

Łapał łapczywie powietrze do płuc, zaciskając zakrwawione palce na dywanie. Rozszerzone z przerażenia oczy wwiercały się w te drugie, niebieskie, które patrzyły z góry, z niezrozumieniem, bólem i strachem. Wszędzie strach, dom śmierdział strachem z daleka. Remus czuł różdżkę przytkniętą do krtani, czuł palce zaciśnięte na ramieniu i kolano przygważdżające do ziemi, miał ochotę krzyczeć, całe jego ciało tego chciało. Potwór. Boże, co ci takiego uczyniłem, że tak mnie karzesz? Drżące dłonie. Światło latarni oświetlało dziką, ostrą twarz zdrajcy, zniszczona, brudna koszula była porwana, ledwo wisiała na kościstym ramieniu, na którym odznaczały się głębokie ślady zębów. Krew spływała niżej jednolitym strumieniem z szarpanej rany, pod obojczykiem długie, wąskie szramy po paznokciach znaczyły bladą, zapadłą pierś czerwienią.
- Wysłuchaj mnie chociaż.
Głos straceńca, błękitne oczy człowieka, patrzącego na ochłapy, które szaleniec pozostawił po wszystkich, których człowiek kochał. Rozpacz i niewyobrażalny ból w spojrzeniu, oliwa do ognia nienawiści, bo to przecież on był katem, on był szaleńcem, on nie mógł mieć oczu ofiary.
- Błagam… Remmy…
Coś pękło, zniszczony człowiek zawył w rozpaczy we własnej głowie, bo nie mógł pokonać samego siebie. Bo zarówno Człowiek, jak i Wilk, obaj tak samo przerażająco mocno, pragnęli wysłuchać, pragnęli wytłumaczenia. Jakiegokolwiek, potrzebowali nadziei, tak rozpaczliwie i uzależniająco. Jak można żyć, kiedy całym strzaskanym sercem, poharataną duszą i rozdartym umysłem nienawidzi się i kocha tę samą osobę równie silnie? Ale patrząc w niebieskie oczy oszalałego z rozpaczy człowieka, bał się, że tej osoby od dawna już nie ma. Od jedenastu lat, miesiąca i dwudziestu dwóch dni.
I wtedy skinął głową.